O miłości, czyli polemika z Mikołajem Czernyszewskim.
Dla Hannah
Przyznaję, że ten fragment z „Monarchii Lipcowej” Mikołaja
Czernyszewskiego (1828 – 1889) wprawił mnie w zakłopotanie, może nawet zasmucił
dobijającą diagnozą i niepomyślnym rokowaniem:
„Ludzkość
istotnie zmierza do zastąpienia
wrogości występującej w sprawach przemysłowych pod postacią konkurencji przez
współżycie, przez sojusz. Daremnie jednak spodziewalibyśmy się, że podstawą
tego sojuszu może być miłość: miłość bywa jedynie rezultatem wynikającym ze
zgodności interesów, podstawą dobrych stosunków natomiast jest wyrachowanie,
korzyść. Miłość bierze górę nad wyrachowaniem niezmiernie rzadko i jedynie u
niewielu ludzi, szczególnie skłonnych do egzaltacji; a nawet i wtedy może je
zwyciężyć tylko w jednym czy dwóch wypadkach, ogólny natomiast charakter czynów
pozostaje mimo wszystko pod wpływem wyrachowania lub rutyny, zwyczaju, tj.
również wyrachowania, które jednak nie powstało w nas samych, ale w całym
społeczeństwie, i to nie w chwili obecnej, lecz bardzo dawno, i zostało jedynie
przyswojone przez nas dzięki wychowaniu. Z miłości niektórzy mogą się utopić,
zastrzelić – zdecydowanie to niezwykłe, trwające jednak bardzo krótko. Ale żeby
miłość zmieniła charakter człowieka i jego postępowanie na całe życie, to się
jeszcze nigdy nie zdarzyło: te wypadki, w których młody człowiek, pokochawszy
wartościową kobietę, zrywał ze złym towarzystwem albo z dawnymi występkami,
wykazują jedynie, że spotkanie w młodym wieku szlachetnej osoby, wywiera
dodatni wpływ na tego, kto ma dobre serce i oddawał się występkom nie z
wewnętrznego pociągu, ale jedynie z nieumiejętności kierowania sobą, jak
również z braku uczciwych ludzi w swoim otoczeniu”. (M. Czernyszewski,
Monarchia Lipcowa, [w:] Pisma filozoficzne, t. 1, PWN, Warszawa 1961, s.
344-345).
O ile wymiana
handlowa polegać może nie tylko na wymianie dóbr materialnych przy użyciu
pieniądza, ale także ekwiwalentów emocjonalnych, o tyle w życiu osobistym można
i trzeba szukać wartości realnych i bezwarunkowych. Czy może to być miłość, czy
może istnieć realnie, czy jest tylko pobożnym wyobrażeniem egzaltowanych
jednostek? A jeżeli jest, to czym właściwie?
Ile w niej emocji, uczuciowości, wiary, nadziei, racjonalnej oceny i
wartościowania, moralności i lustra społecznego, a ile naiwności, braku
wyobraźni, infantylnej autosugestii, życiowej ślepoty i nieudacznictwa? Czym
jest miłość, pytamy, zadając pytanie obarczone istotnym błędem. Wszystkie
konsekwencje tak postawionego pytania prowadzą donikąd, włącznie z nieudolnymi
próbami identyfikowania desygnatów tego niezwykłego słowa w życiu codziennym.
Czym jest miłość? Czy w ogóle może być „czymś”? Uczuciem, przeżyciem, stanem emocjonalnym, intelektualnym,
mistycznym, magicznym, snem na jawie, poświęceniem, oddaniem, dawaniem,
dawaniem bez warunku, dawaniem bez przyczyny, braniem bez warunku i przyczyny, przywiązaniem, uzależnieniem, spółkowaniem,
spółka cywilną, uniesieniem, wyuzdaniem, grzechem, wniebowstąpieniem? Czy nie jest
niczym tu wymienionym, czy jest wszystkim naraz, czy jeszcze czymś innym? A
może nie jest żadnym uczuciem, emocją, stanem, przeżyciem, wiarą, nadzieją, pożądaniem,
żadną świętością, żadnym grzechem? Może nie należałoby jej w ogóle szukać, myśleć o
niej, marzyć, wyobrażać sobie, ani tęsknić? O czymś, co nie jest „czymś”, co
nie jest samoistne, przedmiotowo, zjawiskowo
nie istnieje? Czy nie popełniamy błędu, przypisując pojęciu miłości
przedmiotowe kategorie bytu? Czy nie powinniśmy raczej odnajdywać w niej
manifestacji bycia, kategorii osobowej relacji, która nie jest „czymś”, tylko
samym byciem, stawaniem się z chwili na chwilę, tu i teraz, jednocześnie w
osobach i pomiędzy nimi? A może jest, zdarzającym się raz na tysiąc lat,
spotkaniem dwojga ludzi, z których jedno odczuwa kategoryczną potrzebę bezwarunkowego
oddawania drugiej osobie niewyobrażalnej, nieskończonej ilości samego siebie, a
druga osoba odczuwa kategoryczną potrzebę bezwarunkowego przyjmowania tego
daru? A może jednocześnie przyjmowanie staje się dawaniem, bezwarunkową
akceptacją daru i osoby darczyńcy, i samo staje się darem, bezwarunkową
afirmacją, wdzięcznością, poświęceniem, wrażliwością, współ-odczuwaniem?
Jeśli więc
Czernyszewski pisze o wyrachowaniu, rutynie, wychowaniu, to wymienia jedynie
stany emocjonalne towarzyszące tyleż robieniu interesów, co spędzeniu całego życia
razem z druga osobą. Rzecz jednak w tym, że tu nie ma żadnego „razem”, jedynie
zgodność interesów, wzajemna korzyść i wyrachowanie. „Razem” nie może się
zdarzyć, bo ludzie nie postępują tak, żeby być razem, tylko osobno, właśnie dlatego,
że zakładają, że nie mogą zaistnieć żadne bezwarunkowe przesłanki dawania i
brania. I dlatego nie mogą się zdarzyć, bo nie przychodzą z zewnątrz, znikąd,
mogłyby przyjść tylko od wewnątrz, ale tam od zawsze wszystkie drzwi są pozamykane.
Obserwacja stadnych zachowań jedynie
pogłębia uczucie pustki u jednostki, nie przynosi ani spokoju, ani poczucia
sensu. W edukacyjnym lustrze społecznym jednostka może jedynie zobaczyć demona
samotności.
Przygnębiającą konstatację Czernyszewskiego: „Ale żeby
miłość zmieniła charakter człowieka i jego postępowanie na całe życie, to się
jeszcze nigdy nie zdarzyło” dość łatwo obalić, wykazując, że zmiana charakteru
i postępowania dotyczy raczej żywej,
samostwarzającej się relacji osobowej dwojga ludzi niż obiektywnych zachowań
zewnętrznych, które oczywiście mogą być jakąś miara wewnętrznych zmian w
człowieku, ale wcale nie muszą. Dobrze jednak, że Czernyszewski nie zapomina o „dobrym sercu”, które ja
nazwałby raczej „czystym”, o braku złych intencji, oraz o częstej przyczynie
błądzenia, czyli „o braku uczciwych ludzi w swoim otoczeniu”. W tym miejscu
zgodzić się mogę z Czernyszewskim bez zastrzeżeń.
(Janusz Romanowicz, we wtorek 6 czerwca 2017)